dnia nie mogliśmy zasnąć, mimo, żeśmy się znajdywali przecież w pustoci leśnej i zupełnej samotni.
Dnia 2 kwietnia wyruszyliśmy przed świtaniem. Ranek był pogodny i stosunkowo chłodny, gdy termometr w powietrzu wskazywał tylko 28 stopni Celsjusza. Ale piasek wybrzeża wystawiony bezpośrednio na promieniowanie słońca miał temperaturę 36 stopni. Po rzece sunęły długimi szeregami delfiny (toniny), a brzegi pokryte były ptakami rybożernymi. Niektóre wskakiwały na płynące kłody drzewa i chwytały znienacka łup. Kilkanaście razy natknęliśmy się na sterczące skośnie z wody pnie, które tkwią tak całemi latami i narażają na rozbicie słabsze łodzie. Podczas przypływu morza pnie te dostają się do rzeki i zatykają ją czasem całkiem, tak że jazda pod prąd jest wprost niemożliwa. Pirogi krajowców rozbijają się na wytworzonych przez to mieliznach i wirach.
Od czasu wyjazdu z San Fernando nie napotkaliśmy ani jednej kanoi na tych pięknych wodach. Wokoło panowała zupełna samotność. Rankiem dnia 3 kwietnia schwytali nasi Indjanie na wędkę rybę, zwaną tu karibe lub, karibito. Jest ona tak krwiożerczą, że napada ludzi podczas pływania i wyrywa im spore kawałki ciała. Chociaż jedna rana jest niewielka, to napadniętemu trudno ujść z życiem, gdyż zanim dopłynie do brzegu, cały bywa poszarpany. Indjanie boją się bardzo tej ryby i pokazywali mi liczne, głębokie blizny pochodzące z jej ukąszenia. Żyje ona na dnie, ale wystarczy wpuścić kilka kropel krwi w wodę, a natychmiast wypływają tysiące na powierzchnię. Są one bardzo liczne, a chociaż mają zaledwo ośm do dwunastu centymetrów długości, to skutkiem swych ostrych, trójsiecznych zębów
Strona:PL Aleksander Humboldt - Podróż po rzece Orinoko.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.