I wskrzesili swe pieśni o naiwném słowie,
Któremi zachwycali świat trubadurowie?
Może smętną elegię przedstawimy w bieli?
Może człowiek z Waterloo treści nam udzieli
Do swego życia, — ile skosił ludzkiéj tłuszczy,
Nim poseł nocy wiecznéj rzucił mroku tonie,
By go zgnieść skrzydeł ruchem wśród zielonéj puszczy
I na sercu ze stali dwie skrzyżować dłonie?
Może gorzką satyrą ta pieśń się rozsarka,
Przy siedmkroć zaprzedaném nazwisku pisarka,
Co z mroku zapomnienia idzie, głodem pchany,
Gdy go żądza i niemoc chwyciły w niewolę,
By znieważyć nadzieję na geniuszu czole,
I gryźć wawrzyn, swym własnym oddechem skalany?
Weź lutnię, weź poeto! Ja milczeć nie mogę,
Tchnienie wiosny mi skrzydła pobudza do lotu,
Za chwilę wiatr mnie porwie z ziemskiego obrotu.
Jednej łzy twojej pragnę, Bóg widzi — i w drogę.
Siostro! Jeśli masz frasunek
O przyjaźni pocałunek
I o jedną z oczu łzę;
Ja ci dam je bez trudności
Na pamiątkę méj miłości,
Gdy na niebo wzniesiesz się.
Ani śpiewam ja nadzieję,
Ani sławę, ani szczęście,
Ani nawet bólu jęk!
Usta milczą, by usłyszéć
Momy serca dźwięk.
Czy ty sądzisz, że jestem, jako wiatr jesieni,
Co się łzą żywi nawet, gdy ją grób wypleni,