Nieszczęśliwi! Téj chwili, gdy zdrętwiona dusza
Do dźwigania łańcuchów na ziemi was zmusza,
O nie żałujcie wcale téj króciótkiéj chwili,
Boście całe w niéj życie strawili!
Żałujcie téj słabości, co w karbach was trzyma.
Tych rozpaczy, zrodzonych w krwi waszéj i w błocie,
Tych nocy bez nadziei, bez światła w tęsknocie, —
Bo tam nicość, bo życia tam niéma!
Lecz cóż wam przyjdzie z waszéj wyziębłéj doktryny?
O cóż błaga u nieba ten żal wasz głęboki,
Który tak rozsiewacie wśród własnéj ruiny,
Śledząc czasu przelotne wciąż kroki?
Prawda, wszystko umiera; ten świat — to sen długi,
A ta schwytana w drodze szczęścia odrobina,
To jak ta róża, która ledwie żyć zaczyna,
A już wiatru porwały ją smugi.
Tak, pierwsze pocałunki, przysięgi, — to chwile,
Które dwie dusze bratnie spędziły na ziemi,
Pod drzewem, poszarpaném wichrami strasznemi,
W zawierusze, w zamieci i w pyle.
Wzięli za świadka swojéj przelotnéj radości
Niebo, wiecznie zamglone i co chwila zmienne,
A na niebie te gwiazdy blade, bezimienne,
Pochłaniane w ich własnéj światłości.
Wszystko dla nich umarło: i na drzewach ptaki,
I wśród ich dłoni kwiaty, u stóp ich robaki,
I ten strumień, którego wody ciche, schnące,
Odbijały ich twarze płonące.