Tam pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby, kukające wieczorami.
Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne, nagie.
Każdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, z pomiędzy których widać było komin, sadzą uczerniony, i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono od niedawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia, niż dawniej bocianie gniazda. To też gdy płonął jaki budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratowali.
— Widać, że na tego gospodarza był dopust Boski — mówili między sobą. — Spalił się, choć miał przecie nową drabinę i choć zapłacił śtraf za starą, co to były u niej połamane szczeble.
W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, która została po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalia, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na ławę.
Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie. Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu. Doświadczył więc niemało. Za to, w czwartym roku życia, ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka kazała mu siostrę nosić.
Gdy miał pięć lat, użyto go już do pasania świń. Ale Antek niebardzo się za niemi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wzgórzem, raz na raz pokazywało się coś wysokiego i czarnego. Wyłaziło to z lewej strony, jakby z pod ziemi, szło w górę i upadało na prawo. Za tem pierwszem