Strona:PL Antek (Prus).djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

ko zwykle łysi miewają szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą.
Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową, że tak nie pasowali do siebie.
Wójt trząsł się, jak dziad, który ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy, że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka, z wiśniowymi ustami, nieco odchylonemi, i z oczyma czarnymi, w których niby ogień paliła się jej młodość.
Po weselu, dom wójta, zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz w raz przybywali goście. To strażnik, który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który, znać, nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarji, jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi niebardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensję, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał się – jak magnat, tak, że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować: wielmożnym dziedzicem.
I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej, jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła, poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał.
Nareszcie, po półrocznym weselu, zaczęło być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynię, za każdą pensją miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo