ciebie matka z głodu i z pracy zmarła? Przecie ona swojemi starymi rękoma nie wykarmi siebie i takiego, jak ty, draba, co próżnuje po całych dniach!…
Antek schylił mu się do nóg.
— Poszedłbym już, Andrzeju, ale kiedy mi strasznie żal porzucać swoich!
Nie powiedział jednak, kogo mu żal najwięcej.
— Oho! — zawołał Andrzej. — A cóżeś ty, dziecko przy piersi, że nie możesz się obejść bez matki? Dobry z ciebie chłopak, ani słowa, ale masz w sobie takiego niechcieja, coby cię tu do siwych włosów trzymał matce na karku. Dlatego ja ci powiem: jutro święta niedziela, wszyscy będziemy wolni i odprowadzimy cię. Więc po nabożeństwie zjesz obiad i pójdziesz. Dłużej tu z założonymi rękoma niema co siedzieć. Ty najlepiej wiesz, że mówię prawdę.
Antek, upokorzony, wrócił do chaty i powiedział, że już jutro pójdzie w świat szukać roboty i nauki. Biedna kobieta, połykając łzy, poczęła szykować go do drogi. Dała mu starą kobiałkę, jedyną w chacie, i torbę parcianą. W kobiałkę włożyła trochę jadła, a w torbę pilniki, młotek, dłótka i inne narzędzia, którymi Antek od tylu lat wyrabiał swoje zabawki.
Nadeszła noc. Antek legł na twardej ławie, ale zasnąć nie mógł. Uniósł głowę, patrzał na dogasające w kominie węgle, słuchał dalekiego szczekania psów, albo świerkania świerszcza w chacie, który nad nim tak wołał, jak wołają polne koniki nad opuszczonym grobem małej jego siostry, Rozalji.
Wtem usłyszał jakiś szmer w rogu izby. To bezsenna matka jego pocichu szlochała…
Antek ukrył głowę pod sukmanę.
Słońce było wysoko, kiedy się obudził. Matka już wstała i drżącymi rękoma ustawiała garnuszki przy ogniu.