Aż oto niebios bramy rozwarłszy, Jehowa
Na siwą głowę starca, spuścił sen proroczy.
Sen był taki: jakoby Boozowi z łona
Dąb wyrasta, pod niebios wysokie sklepienia,
Po nim, długim łańcuchem idą pokolenia,
Król śpiewa u podnóża — Bóg na szczycie kona.
I szeptał głosem duszy Booz zadziwiony:
— „Jak to? być że to może? ze mnie to się zrodzi?
Ósmy dziesiątek liczba lat moich przechodzi,
A Bóg mi nie dał synów, i nie mam już żony!
Dawno już ta, co ze mną dzieliła me łoże,
Dla Twojego, rzuciła dom mój, Wielki Boże!
Choć związaniśmy dotąd niby dwa ogniwa,
Ja na poły umarły — ona na pół żywa.
Nowe plemię mam wydać? Któż uwierzyć zdoła?
Stać się ojcem rodziny, w mojej że to mocy?
W młodości, człeku jutrznia jaśnieje wesoła,
I jak z boju zwycięzca — dzień wychodzi z nocy.
Lecz starzec, jako w zimie brzoza stoi drzący!
Na me życie samotne, wdowie, zmierzch już pada;
Dusza moja do grobu już się chyli rada,
Jak się chyli ku wodzie w znoju wół pragnący.“