I oto, dreszcz niém wstrząsnął jak trzciną zachwiewa.
Strzaskując żywą skałę, konary długiemi
Wywijając, jak okręt masztami zjeżony,
Wypruwając koleją z objęć matki ziemi,
Powkręcane korzenie, zewsząd wpite szpony,
Cedr, niby ptak posępny wyleciał ku niebu.
Minął Gur, skałę ciemną jak korzec włożony
Na ogień, który palą kowacze Erebu.
Minął Egipt z bezkształtnym jego panteonem,
I Nil który w Edenie Adam zwał Gehonem,
Teby, Jericho, Gosnę okrążył półkolem,
Ur, gniazdo Abrahama, Betsad, co na łonie
Wypiastowała Piotra, — przemknął się nad polem
Galgali, toporami z krzemienia nasianem,
Aż przebywszy pustynię co wszech klęski zionie,
Przez Borceos i Arsak zwisł nad Chanaanem.
Tu znowu spotkał morze pyszne a ponure:
Zanurzył lot w tę globu przepaścistą chmurę,
Jak nurek się przez wrogie przerzynał otchłanie,
Aż opadł na Patmosie, przy uśpionym Janie.
Ten zbudził się, zadziwił, skąd mu cień u głowy?
I pogodny, lecz nawet w pogodzie surowy,
Rzekł: — „Cedrze, co tu robisz? Zkąd się tobie wzięło
Kiełkować, zazielenić i urość w godzinie?