Pan chce w swojéj mądrości, by zwolna szło dzieło,
By cedr na krzepkich stopach utwierdzał się w glinie.
Po co ci ta troskliwość dla opoki mojéj?
Taki pośpiech w odwiecznym porządku nie stoi.
Nim drzewo się odchowa, iluż ludzi zginie!
Deszcz mu jest wiernym sługą, włóknami korzenia
Do najmniejszej gałązki łaknącéj dopłynie,
I zaledwie wypity, w sok życia się zmienia.
Bóg ziemią twór ten karmi, a tak wykarmiwszy,
Chce by codzień był twardszy i codzień cierpliwszy.
Aby pod szorstką łuską co mu pień osłania,
Mógł stać prosto i śmiać się z wichrów biczowania.
By umiał jak oślica ciężko objuczona,
Ogromy czasu dźwignąć na giętkie ramiona,
I aby można kiedyś, gdy go tknie siekiera,
Z obrączek rdzenia zliczyć lat jego pokłady.
Cedr nie na to stworzony by wszedł jak sen blady.
Co godzina buduje, to chwila zaciera.“
Z drzewa powiał głos: — „Po co oskarżać mię? Janie,
Jeśli przy tobie jestem, to na rozkazanie
Człowieka.“
— Tu brew ściągnął ów straszny poeta
Którego nikt nie nazwie bez trzęsienia ducha,
I spytał: — „Któż on człowiek, kogo wszystko słucha?“
Strona:PL Antologia poetów obcych.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.