Wiatr świstał północny, z pól nagiej krzewiny,
Ostatnie jej liście, dni ciepłych dzieciny,
Pożółkłe, unosił do góry.
Lud spieszył na cmentarz, ot zwyczaj tak każe,
Co roku tam idą bogaci, nędzarze,
Nad swoich uklęknąć grobami;
Pomodlić się nieco, zapłakać kto czuły,
I wianki, uwiędłe, co w proch się rozsuły,
Świeżemi zastąpić wiankami.
Ja, którym szczęśliwy, nie chował nikogo
Pod chłodnym kamieniem: ni dziewy, co drogą,
Ni ojca, ni matki, ni brata;
Poszedłem więc sobie, jak czyni to wielu,
Popatrzyć, pomarzyć, pobłądzić bez celu, —
Mój żywot z tych włóczęg się splata...
I kiedym tam stanął pomiędzy grobami,
I ujrzał ich dużo zarosłych chwastami
I pleśnią, tą mogił pieczęcią:
To żal mię zdjął jakiś, żal ciężki, markotny,
Nad tymi, co idąc na sen ten samotny,
Z swych blizkich zerwali pamięcią.