Strażnik wzrokiem bezmyślnym błądził po suficie...
Jeden z sędziów już drzémał — lecz trząsł siwą głową
Jakby pełnił w skupieniu powinność surową...
Woźny tylko czasami ze swego siedzenia
„Proszę ciszej panowie!“ — powtarzał z niechcenia...
W sali mrok już panował — cisza niezmącona...
A w górze Chrystus z krzyża wyciągał ramiona...
Podsądny stał w milczeniu czekając wyroku
I ocierał rękawem łzę — co lśniła w oku...
Twarz miał chudą, zoraną, głos cichy, stłumiony,
Odpowiadał z trudnością — jakby z snu budzony...
Na spiekłych jego wargach plątały się słowa
Lecz trudno było pojąć jaka ich osnowa...
Ugięty pod brzemieniem stanowczości chwili
Czuł się niczem przed tymi — co prawo zgłębili,
Zahukany, wpół dziki, jak hiena z kniei
Widział wielkość swéj zbrodni i los — bez nadziei...
Przed prawa majestatem czuł się tak skruszony
Że choćby był niewinnym — niemiał by obrony...
A jednak sąd mógł błądzić. Tem dla więźnia gorzéj!
Pocóż w słowach się błąka, dla czego się trwoży?
Prezes sztywny, wyniosły, mierzył gniewnym wzrokiem
Zgnębionego biedaka, i pytań potokiem
Strona:PL Antologia poetów obcych.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.