Z przekleństwem mu kiesę cisnąłem pod nogi,
Mój arab, za chwilę, był gotów do drogi.
Jak wicher, jak piorun leciałem przez błonie,
Wiatr świszcząc w około, żal głuszył w mem łonie.
Lecz próg jej, zaledwo ujrzałem z daleka,
Krwią serce zabiegło, łza trysła powieka.
Jak wściekły pobiegłem w znajome ustronie,
Ormianin niewierną piastował na łonie.
Skry w oczach mi błysły, miecz zagrzmiał, uderzył,
Nim usta od ust jej odchwycił — już nie żył.
Patrzałem z rozkoszą jak drżąca i zbladła,
Dłoń wznosząc, na klęczkach do nóg mi upadła.
Pamiętam błagania, krwi strumień i jęki,
Zginęła greczynka i miłość i wdzięki.
Z wściekłością szal czarny zerwałem z jej skroni,
I krew nim ciekącą otarłem z mej broni.
Niewolnik mój, skoro wieczorna mgła wstała,
W głębiny Dunaju powrzucał ich ciała.