Strona:PL Antologia poetów obcych.djvu/356

Ta strona została uwierzytelniona.

Polękane konie,
Coraz daléj, coraz chyżéj,
Lecą wprost przez błonie.
W mrocznéj dali ogień błyska,
I wnet widać, chatka niska
Kryje się w ustroni.
Coraz ciemniéj gwiazdy świecą,
Coraz prędzéj konie lecą,
Lecą prosto do niéj.

Przyleciały wnet przed ganek —
I ach! — cud niezwykły!
Konie, sanki i kochanek
W oka mgnieniu znikły.
Sama jedna w pośród nocy,
Sama w pośród wici:
Zkąd ratunku, zkąd pomocy,
Zkąd czekać nadziei?
Wracać? — śnieg już zawiał ślady.
W izbie błyska płomyk blady,
Tam więc wsparcia szuka.
Uzbrojona znakiem krzyża,
Powoli się ku drzwiom zbliża.
Zlekka w nie zapuka.

Z cichym szmerem się otwarły.
Lecz trwoga po trwogach!