I takeśmy z nią szli przez dziwy nocy tej,
A z czeremch biały puch rozpryskał się przed nami:
Jam wonny płatek zdjął ustami z włosów jej —
I takeśmy z nią szli przez noc tę — wonną — sami...
Lecz nagle zbladła w krąg zieloność lip i brzóz,
Przejrzysty, nikły cień roztopił w mgłę park cały,
Gdzie niegdzie pośród traw iskrami mignął mróz,
Z pod śnieżnych, białych plam przylaszczki wyzierały.
Raz po raz dziwny chłód przebiegał mimo nas;
Jak po przez mleczne szkła migotał księżyc w górze,
Zamarła kwiatów woń, barw świeżość ich i kras,
I dziwny jakiś lęk po całej szedł naturze.
I nie wiem dotąd sam, skąd zeschłych liści pęk
W jesienny, suchy chrzęst zazgrzytał mi pod nogą,
I oto samych nas zdjął smutek, żal i lęk — —
I przy mnie — zczezł jej cień. Nie było już nikogo.
»Gdzieś znikła, maro ty! Wiosenny mój ty śnie,
Zimowy podmuch zbiegł, ostatni, bezpowrotny.
Nie zmrozi więcej cię przeklęty chłód przelotny.
Patrz, letnia znowu noc — w nas nowe życie tchnie!«
Strona:PL Antologia współczesnych poetów polskich (1908).djvu/138
Ta strona została skorygowana.