Przez pierś żelaznym drutem przybito mię do skały,
U stóp mych gniją liście, w basenie pełnym błota.
Pamiętam raz — wiatr jęczał — wpatrzyłem się wybladły
W miesiąca krąg zielony, jak oko w mgłach rozwarte,
Gdy z hukiem — (o nieszczęście!) ramiona mi odpadły.
I odtąd konam wiecznie w powolnej, długiej męce.
O ciało me, wilgocią i pleśnią groty zżarte!
O ręce moje, biedne i zdruzgotane ręce!
Noc taka jasna... srebrzysta.... bez chmur.
Słyszę twój oddech miarowy i cichy.
Za oknem biało... w liliowe kielichy
Sączy się miesiąc i świerszczy gra chór.
Dogasa lampa... Słychać nudny brzęk
Much, pełzających sennie po suficie,
Ta, która wkrótce stworzy nowe życie,
Już śpi... nad łożem jej Miłość i Lęk.
Stracony ciała dziewiczego cud
I młodych kształtów królewskość i przepych,