Fantastyczne krajowców mieliśmy ubiory,
Białe fezy na głowach, purpurowe pasy,
A zatknięte za pasem dwa lśniące topory
Jako broń miały służyć i dopełniać krasy.
Szliśmy cichym wieczorem, dłoń w dłoń, ramię w ramię,
I milczeliśmy, dziwnie ostrożni w tej chwili:
Jakbyśmy się lękali wspomnieć w tym sezamie
To, cośmy tam we świecie właśnie porzucili...
Gdzie namiot niebios podparł Gaurizankar biały,
Świątyni Himalajów najwyższy obelisk,
Skronie nam uwieńczyły kwitnące migdały,
Aż przyszliśmy na brzegi Dhaalu topielisk.
Tam, jakby na zaklęcie czarodziejskiej wróżki,
Uniosły nas we dwoje koralowe łodzie —
Wpłynęliśmy w lotosy. Lotne świetlne muszki
Zapalały światełka w cichej świętej wodzie.
Gęsty mrok, ten przyjaciel nieśmiałych kochanków,
Oplątywał nas zwolna w słodkich dreszczów sieci,
Odurzający zapach rozścielonych wianków
Uwodził nas do szaleństw, niby parę dzieci.
I przyszła ta godzina, co religię nową
Miała nam tak objawić: Wszak młodzi jesteście!
Już rozchyliliśmy usta, by wyrzec to słowo,
Wtem — ja sam się ocknąłem... w europejskiem mieście.