raz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.
Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.
Grano dalej
Lew Sawicz Tumanow, zwykły śmiertelnik, posiadacz kapitaliku i młodej żony, grał pewnego wieczoru w karty na imieninach u swego przyjaciela. Po dość znacznej przegranej, pod której wpływem nawet spocił się, przypomniał sobie nagle, że już dawno nie pił wódki. Wstał ze swego miejsca i na palcach, kołysząc się poważnie, przesunął się pomiędzy krzesłami, przeszedł przez salon, w którym tańczyła młodzież (tu z uśmiechem, pobłażliwie i po ojcowsku poklepał po plecach młodego aptekarza) i prześlizgnął się przez małe drzwi do bufetu. Stały tam na okrągłym stoliku butelki, karafki z wódką... Przy nich wśród innych przekąsek leżał na talerzu, zieleniąc się cebulką i pietruszką śledź, którego połowę już zjedzono. Lew Sawicz nalał sobie kieliszek, zrobił w powietrzu gest palcami, jakby miał zamiar rozpocząć przemówienie, wypił, krzywiąc się przy tym jak męczennik, potem dziobnął widelcem dzwonko śledzia...
Naraz za ścianą, dały się słyszeć głosy:
— Dobrze, dobrze! — mówił ożywiony głos kobiecy. — Ale kiedy to będzie?
— Moja żona. — poznał Lew Sawicz. — Z kim też ona rozmawia?
— Kiedy chcesz, moja droga... — odpowiedział za ścianą, niski, soczysty bas. — Dziś... nie bardzo mi na rękę... przez cały dzień jestem zajęty...
— ...To Dziegciarow! — poznał Tumanow jednego z przyjaciół po jego basowym głosie. — I ty Brutusie! Czyżby i jego już złapała? Co za nienasycone, niespokojne babsko? Jednego dnia nie może przeżyć bez romansu...