— Gryź, żryj! Nikt mi póki żyję dobrego słowa nie powiedział... Wszyscy mnie w duszy mają za kanalię, a w oczy... nic prócz pochlebstw i uśmiechów! Choćby mi tak kto w mordę dał i sklął od ostatnich!... Gryź, psie! Gryź! Szarrrp podleca! Gryź zdrajcę!...
Romansow zachwiał się i upadł na psa.
— Tak, właśnie tak! Szarp mordalizację moją! Mała szkoda! Chociaż boli, lecz nie oszczędzaj. Masz i rękę moją, gryź! Aha! Krew idzie! Dobrze ci tak, drapichruście! Tak!... Merci, Azorku... czy jak się tam nazywasz? Merci... Futro też szarp. To i tak... łapówka... Sprzedałem bliźniego i za te pieniądze kupiłem futro... I czapkę z gwiazdką też... Zaraz, zaraz, com to chciał powiedzieć?... Czas do domu... Żegnaj piesku... szelmutko...
— Rrrr...
Romansow pogładził psa i pozwoliwszy się jeszcze raz ugryźć w łydkę, otulił się futrem i chwiejnym krokiem powlókł się do swoich drzwi.
A nazajutrz był zdumiony, że leży w łóżku cały obandażowany.
— Włodek przyjechał! — krzyknął ktoś na dworze.
— Włodzio przyjechał! — pisnęła Natalia, wbiegając do jadalni.
— Ach mój Boże!
Cała rodzina Korolewych, która z godziny na godzinę oczekiwała na swego Włodzia, rzuciła się do okien.
Przed gankiem stały szerokie sanie, trójka białych koni buchała kłębami pary. Sanie były puste, gdyż Włodzio stał już w sieni i czerwonymi od mrozu palcami rozwiązywał baszłyk. Jego gimnazjalny szynel, czapka, kalosze i włosy na skroniach pokryte były szronem, a cała postać od stóp do głów wydawała taki miły, mroźny zapach, że patrząc nań, chciało się przemarz-