Strona:PL Anton Czechow - 20 opowiadań.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

Wczesnym rankiem pożyczył od sąsiada wóz i pojechał z żoną do szpitala. Pacjentów tego dnia było niewielu. Czekali nie bardzo długo, bo tylko trzy godziny.
Ku swej wielkiej radości dowiedział się Jakub, że naczelny lekarz nie przyjmuje dziś i że zastępuje go Maksym Mikołajewicz, felczer, pijaczyna, lecz mądrzejszy podobno i bardziej uczony od samego dyrektora szpitala.
— Moje uszanowanie! — rzekł Jakub, wprowadzając staruchę do poczekalni. — Wybaczy pan doktor, że przychodzę z takim głupstwem, ale baba mi zaniemogła, t. j. — przepraszam za wyrażenie — żona moja, towarzyszka życia jednym słowem...
Pan „doktór” zrobił poważną minę i gładząc siwe bokobrody, spojrzał z podełba na chorą. Marta siedziała na taburecie skulona i zgarbiona, chuda i nędzna, z profilu podobna do ptaka, który umiera z pragnienia.
— Hm... tak... — rzekł powoli felczer. — Influenca, albo febra, a może i tyfus, bo w mieście panuje epidemia... Cóż, panie dzieju, przeżyła babka latka, czas już i na nią. Ile wiosen sobie liczy?
— Około siedemdziesięciu...
— Czas już, czas na nią.
— No tak, szanowny pan doktór ma rację, że tak powiem i bardzo mu jestem za to wdzięczny, ale czyby nie można jakoś zaradzić... Każde zwierzę chce żyć, choć stare i chore...
— Więc cóż z tego?... — odezwał się felczer groźnym tonem, jakby od niego zależało życie lub śmierć człowieka. — Trzeba, łaskawco, przykładać kompres i dawać po dwa proszki dziennie. A więc do zobaczenia! Bonżur!
Z wyrazu twarzy „doktora“ Jakub wyczytał, że jest źle. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Marta umrze nie dziś, to jutro. Ujął z lekka pod łokieć Maksyma Mikołajewicza i rzekł półgłosem:
— A może, panie doktorze, byłoby dobrze bańki babie postawić?
— Nie mam czasu na bańki, weź swoją babę i zmykaj