— Wynoś się stąd, cholero jedna! — zasyczał Aleksy Mikołajewicz.
Kistunow otworzył drzwi i wejrzał do kancelarii.
— Co się tu stało? — spytał płaczliwym głosem.
Szczukina, czerwona, jak rak, stała pośrodku pokoju i przewracając oczami, uderzała palcem w powietrze przed siebie. Opodal urzędnicy banku, również czerwoni ze zmęczenia, zmordowani, spoglądali na siebie wzajemnie.
— Wasza ekscelencjo! — rzuciła się ku Kustinowi Szczukina. — Otóż ten, ten tutaj! — wskazała na Aleksego Mikołajewicza. — Postukał sobie palcem po stole, a potem po czole... Pan mu kazał rozpatrzeć moją sprawę, a on się naigrawał ze mnie. Jestem słaba, bezbronna kobieta. Mój mąż jest asesorem kolegialnym, a ja sama jestem majorówna z domu...
— Dobrze, proszę pani! — zajęczał Kistunow. — Ja rozpatrzę... Postaram się... Niech pani przyjdzie później.
— A kiedy dostanę, wasza ekscelencjo? Mnie pieniądze dziś są potrzebne.
Kistunow drżącą ręką potarł czoło, westchnął i znów jął tłumaczyć rzecz całą od początku.
— Łaskawa pani, ja już powiedziałem. Tu jest bank, instytucja prywatna, handlowa. Czego pani od nas chce? I niech pani wreszcie zrozumie, że pani nam przeszkadza!
Szczukina wysłuchała i westchnęła.
— Tak, tak, — potakiwała. — Ale niech pan będzie łaskaw. Całe życie będę się za pana modliła, ekscelencjo, proszę być dla mnie wyrozumiałym, jak ojciec rodzony. Jeżeli świadectwa lekarskie nie wystarczą, to mogę przedstawić świadectwa z cyrkułu. Niech pan każe mi wydać pieniądze.
Kistunowi zamroczyło się w oczach. Wypuścił powietrze, jakie tylko miał w płucach i bez sił upadł na krzesło.
— Ile pani chce? — zapytał słabym głosem.
— Dwadzieścia cztery ruble, trzydzieści sześć kopiejek.
Kistunow wyjął z kieszeni pugilares, odliczył dwadzieścia pięć rubli i podał Szczukinej.
— Bierz i odchodź!...
Strona:PL Anton Czechow - 20 opowiadań.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.