uroczystą, w oczach świeciło mu szczęście, ale ustawiczne podrapywanie się w głowę wskazywało, że coś go trapi.
— Jaka szkoda! — mruknął pod nosem. — Takie, proszę panów głupstwo zrobiłem!
— O cóż chodzi? — zapytał Piwomiodow.
— Po kiego licha wkuwałem do łba tę stereometrię, skoro jej nie ma w programie? Przecież cały miesiąc nad tą kanalią ślęczałem. Jaka szkoda!...
Ze stacji Bołogoje kolei Mikołajewskiej rusza pociąg osobowy.
W jednym z przedziałów drugiej klasy „dla palących“, pogrążonym w mroku, drzemie pięciu pasażerów. Tylko co skończyli się posilać i teraz, przytuliwszy głowy do oparcia ławek, starają się zasnąć. Panuje cisza.
Drzwi się otwierają i do przedziału wchodzi wysoka postać w rudawym kapeluszu i eleganckim palcie, mocno przypominająca korespondentów pism, spotykanych w operetkach i powieściach Jules Verne’a.
Postać zatrzymuje się na środku wagonu, sapie i z pod zmrużonych powiek długo patrzy w kierunku ławek.
— Nie, to nie ten! — mruczy. — Diabli wiedzą, co to takiego, wprost oburzające... Nie, to nie ten...
Jeden z pasażerów przygląda się postaci i wybucha radosnym okrzykiem:
— Iwanie Aleksiejewiczu, skąd się pan tu wziął? To pan?
Wysmukły Iwan Aleksiejewicz wzdryga się, bezmyślnie patrzy na pasażera, poznawszy go jednak, wesoło klaszcze w dłonie.
— Ach, Piotrze Piotrowiczu, kopę lat! A ja wcale nie wiedziałem, że pan jedzie tym pociągiem!
— Jak zdrowie?
— Nieźle, tylko ot dobrodzieju, zgubiłem swój wagon i nie