pie, lecz na półdrodze natknął się na coś wysokiego i kościstego...
— Co takiego? — zaryczał dziko, wybałuszając oczy. — Kto jesteś? Skąd? A?
— Zaraz ci tu pokażę, kim ja jestem... Wracaj z powrotem na łóżko, a żywo!
I nie czekając, aż komik dojdzie do łóżka, Grzebyczkow zamachnął się i tak go trzasnął w kark, iż tamten błyskawicznie znalazł się na łóżku.
Artystę prawdopodobnie przedtem nigdy nie bito, gdyż, bez względu na swój stan nieprzytomny, spojrzał na fryzjera ze zdziwieniem i nawet z pewną ciekawością.
— Ty... Ty mnie uderzyłeś?... Po... poczekaj, tyś mnie uderzył?
— Uderzyłem! Może jeszcze chcesz?
I fryzjer jeszcze raz palnął Dzikoobrazowa tym razem w zęby.
Niewiadomo, co podziałało, czy mocne uderzenie, czy też świeżość wrażenia, w każdym bądź razie w oczach artysty rozproszył się wyraz obłąkania i zamigotały iskierki myśli przytomnej. Komik zerwał się na równe nogi i nietyle ze złością, ile z zaciekawieniem zaczął się przypatrywać bladej twarzy i brudnemu surdutowi Grzebyczkowa.
— Bijesz mnie?... Ty mnie bijesz? — bełkotał pijak. — Jak śmiesz?
— Milczeć!
I znów nastąpiło uderzenie.
Doprowadzony do szału, rozwścieczony komik próbował się bronić, lecz jedna ręka Grzebyczkowa przytłoczyła mu piersi, druga zaś zaczęła hasać po twarzy artysty.
— Nie tak mocno, nie tak mocno! — rozległ się z drugiego pokoju głos Poczeczujewa. — Lżej, Fiedia!
— Nic nie szkodzi. Prokle Lwowiczu! Wdzięczny mi pan będzie!
Strona:PL Anton Czechow - 20 opowiadań.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.