— Czy do nas pan mówi?
— Tak, do panów!
— O co chodzi?
— Proszę nie hałasować! Spać mi się chce!
— A śpij pan sobie! Przecież panu tego nie zabraniamy. A jeśli pan chory, no to do lekarza.
„Bo miłość to cygańskie dziecię!“ — ryknął baryton.
— Głupio się panowie zachowują! — zawyrokowałem. — Bardzo głupio. Świńtuchy!
— Milczeć tam! — odpowiedział z za ściany jakiś starczy głos.
— No proszę jaki mi groźny! A to ci władza! Któż pan jest do kroćset?
— Milczeć.
— Chamskie obyczaje! Ochlają się wódką i ryczą!
— Milczeć! — chyba z dziesięć razy powtórzył z uporem ten sam starczy głos.
Przewracałem się z boku na bok. Świadomość, że nie śpię dzięki tym pijakom doprowadziła mnie wreszcie do wściekłości...
Za ścianą rozpoczęły się tańce.
— Jeżeli się panowie w tej chwili nie uspokoją, — krzyczałem krztusząc się własną złością — to poślę po policję.
— Hej tam! Timofiej!
— Milczeć! — raz jeszcze odezwał się starczy głos.
Zerwałem się na równe nogi i jak szaleniec pobiegłem do hałasujących sąsiadów. Za wszelką cenę chciałem postawić na swoim.
A tam zabawa odchodziła „na cały regulator“.
Uginający się pod ciężarem butelek stół obsiadły jakieś typy z wypukłymi, jak u raków oczami. W głębi pokoju rozparł się starszy jegomość i tulił do piersi główkę znanej jasnowłosej „artystki“ z kabaretu i w kierunku mojej ściany wciąż powtarzał swoje „milczeć“.
Już otworzyłem usta, z których posypać się miał grad najwymyślniejszych obelg, gdy... O Boże!... W owym starszym
Strona:PL Anton Czechow - 20 opowiadań.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.