Jeden chłop pojechoł do lasa po drzewo. Ścion okropnom chojarę, coby była dobrom na słup do wietroka, ale nie móg ji som na wóz włozyć choć to przecie chłop beł mocny.
Kręci się koło tej chojary, to tak, to siak, ani rus.
Tak w ty złości powiado:
— Cheba do spółki z dyabłem te chojare ruse!
Oglónda sie, a tu djabeł jus kole niego stoi. Miał na łbie perugę, fracek z guzickami i jednom końskom nogę a drugom miemieckom.
Chłop sie przypatrzuł djabłu i tak se myśli:
— Bogaty to ta ón nie jest, bo ma dziurę w pońcose na samy pięcie.
— Gospodorzu, chcecie ze mnom do spółki iść?
— Ech gdzieby jo ta seł do spółki z takim golcem!
— Pewno skroś ty pięty — mówicie, ale bo widzicie, to tak jest, ze jo jesce nie zyniaty. Rajom mi jedne carownice, ale kiej straśnie pyskato, to się boje, a tymcasem pońcosyska sie drom; bo u nas tako moda, że ino zóna moze swemu chłopu przyodziwe leperówać… Ino sie zgódzcie na spółke, a obocycie. Przy kozdem jenteresie, to ja bedę wybiroł, co bedzie
Strona:PL Antoni Piotrowski - Od Bałtyku do Karpat.djvu/113
Ta strona została skorygowana.