Strona:PL Antoni Piotrowski - Od Bałtyku do Karpat.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Ani grosza mniej, jak sto tysięcy. Tak parobek sie zmartwił, ale idzie na dół i myśli, co tu robić. Pan czekał na niego, pani przy nim piszcząca, też. Pan pyta:
— No i cóż, jakoś ciągle straszy.
— A bo to jakieś twarde — i w tej chwili przypomniała mu się ta baba, co to djabeł od niej uciekł. Muszę pójść po takie ziele, co przed niem strach ustąpi, niech pan szlachcic jeszcze trochę poczeka.
— Aby tylko nie długo, mój kochany człowieku, bom już prawie ogłuchł od tego pisku… to jest od tego straszenia.
Tak parobek poprosił szlachcica o bryczkę i parę koni, żeby było prędzej to ziele. Pojechał do tej baby i powiada jej tak:
— Widzi pani, ten gospodarz, co się pani z nim ożeniła, to jak uciekał namówił mnie, abym z nim uciekł, ale to jakiś pijak z piekła rodem — więc teraz ja żałuję, żem gospodynię opuścił, a jak chcecie to was zabiorę, gdzie on jest.
— A gdzie on jest, ten mój mężulek?
— A tu niedaleko we dworze, pijany na strychu leży.
— A to jedźmy prędko — mówi gospodyni takim głosem, że już pod parobkiem nogi zadygotały.
Więc pojechali.
Jak przyjechali do dworu, było już ciemno — tak powiada ten parobek:
— Niech się gospodyni odzieje dobrze z głową w chustkę i cicho idzie, bo jakby mężulek poznał, toby drapnął.