się tak wyraźnie, jak na jawie.
Wysoki młodzieniec trzymał kobietę w ramionach swoich. Opiera się mu, podnosząc do niego wzrok błagalny. Postacie z głębi obrazu odciągnęły człowieka, czołgającego się po ziemi. Było ich dwanaście. Ludzie groźni, brodaci. Otoczyli go kołem i razili sztyletami. Ręce ich podnosiły się i spadały. Z człowieka mordowanego krew nie ciekła, lecz wprost tryskała. Czerwony kaftan jego był cały nią zbroczony. Mordowany rzucał się to w tę, to w ową stronę, purpurą okryty na czerwieni, jak śliwka przedojrzała. A oni uderzali go, uderzali, i strumienie krwi tryskały z niego. Widok okropny, przerażający! Tak rażąc i kopiąc, posuwali go ku drzwiom. Kobieta spoglądała na rażonego przez ramię, a usta jej chwytały chciwie powietrze. Nie słyszałem nic, ale wiedziałem, że krzyczy. I nagle uczułem, że kręci się cały pokój, że podłoga z pod nóg mi się usuwa. Padłem bez przytomności przed srebrnem zwierciadłem.
Dnia 9 lutego. Dziś dopiero opowiedziałem d-rowi Sinclairowi przejścia nocy owej. Przedtem nie pozwolił mi wspominać o tem. Opowiadania mego słuchał z zaciekawieniem wielkiem.
— Czy nie przypomina pan sobie — rzekł w końcu, spoglądając na mnie podejrzliwie — zdarzenia
Strona:PL Artur Conan-Doyle - Srebrne zwierciadło.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.