PODWÓRKO.
Z mgły dzieciństwa wskrzesa, jak na jawie,
By przewionąć, jak widzenie senne,
Niby zawsze takie samo prawie,
A jednakże co chwila odmienne.
Jeszcze, zda się, bruki na niem mokną
Po tym deszczu, co przeleciał z chmurką, —
I tak nęci, widziane przez okno,
Kalejdoskop — warszawskie podwórko.
Długie jak kiszka, dość szerokie, ujęte w czworobok żółtych, odrapanych murów i staroświeckich, drewnianych, na wysokości piętra, balkonów. Zaśmiecone i brudne, w części brukowane ostremi, nierównemi kamieniami, z pośród których wyrasta suchotnicza trawka, w części udeptane tylko, jak klepisko, i zasnute suchym pyłem, wznoszącym się tumanami w skwarne dni lata, kiedy wre na podwórku zabawa w „czarnego luda“, w „klipę“, w „ekstrę“ i w „ślepą babkę“.
Tuż za bramą, u której szczytu wisi potężna odrutowana latarnia, pod boczną oficyną, wejście