z zielonym daszkiem. Nad wejściem powiewają dwa brudne rulony waty i widnieje upstrzony przez muchy karton z napisem: „Waciaż“.
Po drugiej stronie bramy ogromne, spadziste, oślizgłą blachą pokryte, podwójne drzwi od loszku, który jest składem i śpiżarnią „bawarji“, mieszczącej się w suterenie od ulicy. Na tych drzwiach latem i zimą urządzano „saneczkowanie“ własną osobą, z wielkiem ukrzywdzeniem spodenek i z większem jeszcze niezadowoleniem właściciela piwiarni, który — ni stąd, ni zowąd — podnosił nagle obie połowy furty i malca, z impetem wylatującego w powietrze, chwytał „w skoku“ za uszy.
„Najrańszą“ i najmniej zajmującą osobą z galerji podwórkowych typów była zjawiająca się bodaj-że ze świtem „baba od nabożnych pieśni“.
Wyśpiewywała ona głosem ochrypłym, powiedziałbym „alembikowym“, i rytmicznie przerywanym czkawką, dziwaczne hymny, w których niepojętym sposobem wiązał się król „Sobiecki“ z Prusakami, a Najświętsza Panienka — z nią samą.
Brzmiało to mniej-więcej tak:
„Za mną się wstawia Panna z Częstochowy,
Od niej ja zawżdy grosik mam gotowy.
Kto mnie wspomoże, ma cztyry zdrowaśki —
I u Niej łaski.“
Drugą zkolei wizytatorką podwórza była — kościarka.