córuś umiłowana. Zato przesiaduje w niej zafrasowany „pan dozorca“, spluwając co chwila siarczyście, ile że rozmyśla właśnie o surowym, „od rewirowego gorszym“, przodowniku i o nędznym, złotówki nie wartym, proficie z otwierania zamczystej furty.
Z sieni na lewo widać loch,
Drobne okienko kryje krata:
We łzach tam może czeka — och! —
Wybladły więzień na miecz kata.
Szczękły ci zęby, zsiniał nos,
Uderza siódmy pot do głowy, —
Aż cię orzeźwi miły głos:
„Niech tego śledzia zje pan zdrowy!“
Sień staromiejskiej kamienicy jest poniekąd jakby klubem uboższych mieszkańców domu. Tu spotykają się właścicielka pralni z posiadaczką magla, które to spotkania kończą się zazwyczaj grubą awanturą; tu woźny z magistratu rozprawia mądrze o polityce z bileterem teatralnym; tu wreszcie w upalne dni letnie zasiada na zydelku majster Walenty, by w ciszy i w chłodku kontynuować przybijanie podeszew.
Błękitne niebo leje żar,
Ogień przenika aż do kości.
Wziął szewc kamaszków kilka par,
Pracuje sobie „w przezpieczności“.