ułożone z kolorowych piór, zepsute i postrzępione, ale nęcące jeszcze jaskrawemi barwami wrażliwe oczy; ozdobiona wyblakłą błękitną wstążką gitara bez strun, na której przed laty, przed laty, wygrywał leżący dziś na cmentarzu dziadek jakieś urocze piosneczki, o których z uśmiechem pełnym łez opowiada wnuczkowi srebrzystowłosa babunia o różowej cerze młodej panienki.
Lecz prawdziwym sezamem, przybytkiem szczęścia, świątynią najcudniejszych zachwytów, otwierającą się na każde moje skinienie, był ogromny, okuty blachą kufer, zawierający stosy grubym pokładem pyłu zasypanych, dawnych i nowszych, przeważnie ilustrowanych — książek.
Stamtąd to wydobyłem i przeczytałem po raz pierwszy wielkie wydanie „Don Kichota“, który śnił mi się przez wiele, wiele nocy — tragiczny rycerz smutnego oblicza; tam znalazłem dwutomowego Robinsona Kruzoe; z tej skarbnicy wzięli mnie w swe bohaterskie objęcia Trzej Muszkieterowie i przepełnił najdobrotliwszem słońcem pogody Klub Pickwicka; w tym kufrze wreszcie, na dnie ukryte przed codzień możliwą rewizją, leżały dwie pożółkłe książki — dwa źródła rumieńców zapału i łez bezsilnego żalu: Kordjan i Pan Tadeusz.
A kiedym wiersze chłonął wlot,
Od strychu wzbity i od ziemi,
Naprzeciw siadał czarny kot,
Kot ze ślepiami zielonemi.