Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

Baczny spostrzegacz, obserwujący owe pary (rzecz prosta, zawsze tylko pary, bo zakochani nie znoszą towarzystwa, tak przynajmniej wedle ceremonjału miłości mówić wypada), łatwo mógł sobie wyrobić opinję o przeszłości — i przyszłości tych osób.
Wiedział on na pewno, że ta oto ładna dziewczyna, zaróżowiona po same uszki, nie mówiąca, nawet szeptem, nic prawie, odwracająca się od salki ku ścianie i spoglądająca nieustannie ku drzwiom, jakby już już wyfrunąć pragnęła, jest na schadzce po raz pierwszy, jeszcze się lęka, jeszcze nie wie, co zrobić z oczyma, z twarzą, ze sobą całą... drży...
Nic nie szkodzi: przyzwyczai się; w tem sprawa jej towarzysza, młodego lowelasa, obznajmionego ze sposobami tresowania niewiniątek, błyskającego czarnemi, jak najczarniejsza kawa, oczami i triumfalnie podkręcającego wąsika.
Wiedział on też, że owa pani, w przesuniętym o dziesięć lat co najmniej Balzakowskim wieku, siedząca w drugim rogu cukierenki z młodszym od siebie o kilkanaście wiosen kochankiem czy materjałem na kochanka, ma wprawę i tupet, którychby jej mógł pozazdrościć najwytrawniejszy donżuan. To ona uwodzi. Jej sąsiad poddaje się tylko biernie urokowi rozkwitłych wdzięków, a jeszcze bardziej impetowi, z jakim go ściągają w objęcia, nie tyle kochające, ile wymagające.
Czasami przez cukierenkę przewionie czarodziejskie zjawisko: wykwintna światowa dama, szczelnie zasłonięta gęstą woalką, szeleszcząca je-