Przeminie szybko ta chwila odpoczynku wielkiego miasta, a gdy zapłoną już wszystkie latarnie i wystawy sklepowe fontanną świateł rozbłysną, rozpocznie bić ze zdwojoną mocą tętno Warszawy i uderzać prędko, gorączkowo, nierówno przez wieczór, przez noc, do przedświtu.
Tymczasem jednak na kamienie, na marmury, na ludzi spływa urok czegoś, czego się przez dzień cały w chaosie, w zgiełku, w opętaniu życia nie spotyka: urok poezji.
Zapalają latarnie...
W długich ulicach, w ukrytych zaułkach, w ogrodach i parkach miejskich wiąże się w cudowną symfonję nieuchwytnych, niknących barw gra świateł i cieni. Już słońce zgasło, już tylko odblaski różowe malują obłoki na skłonie nieba: nie mrok to jeszcze, to jakaś srebrzysto-seledynowa, coraz bardziej roztapiająca się półjasność, w której sercom ludzkim ukojnie jest, bezpiecznie — i smutno.
W taką półjasność, zda się, odlatują duchy. A na ziemi właśnie w ulicach, w zaułkach, w parkach i ogrodach snują się cicho i jakby nie tykając bruku postaci, w tej fantastycznej porze dnia duchom podobne.
Zbliżają się do latarni, drążkiem, na którego wierzchu płomyk wybłyska, dotykają ich — i oto staje się jasność, rozświetlająca coraz gęściejszą i grubszą oponę mroku.
Zapalają latarnie...
Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.