Nie idzie — biegnie, nie biegnie — leci, przeskakuje rynsztoki, omija zręcznie kałuże błota, jak chybki wężyk prześlizguje się wśród przechodniów, niby na nic nie zwraca uwagi, a widzi wszystko; śpieszy się — śpieszy — śpieszy, co nie przeszkadza jej zaglądać do wystaw sklepowych, przystanąć na chwilkę przed lustrzaną witryną perfumerji lub sypnąć oko do przechodzącego młodzika.
Nareszcie jest na miejscu. Wpada jak kula do pracowni, wita się z koleżankami, jedne całuje, innym tylko podaje rękę, i wlot dowiaduje się o wszystkiem, co stało się od wczoraj.
— Wiesz? Zośka była w teatrze!
— Mańkę zaczepił ten chudy, wysoki, co chodzi za nią od tygodnia.
— Pola nie przyjdzie: ma ospę wietrzną.
— Frani oświadczył się — trumniarz!
— Cha, cha, cha! Cha, cha, cha!
Śmiech milknie; weszła właścicielka magazynu: modniarki zabierają się do pracy.
Panny „starsze“ z powagą rozdają robotę pannom „młodszym“; każda ma swoje zajęcie: dziurkarki, staniczarki, spódniczarki i rękawiarki z precyzją odrabiają swe dzienne sprawy; dziewczęta „na posyłki“ zaczynają latać jak szalone.
— Figa! przynieś mi szpilek!
— Mima! poleć po nici!
— Linka! kup-no mi w sklepiku landrynek za dziesiątkę!
Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.