Sobie tylko wiadomemi sposobami mieli oni zapas tych biletów zawsze i gdy w kasie za nic już dostać ich nie mogłeś, posłaniec częstował cię — za potrójną, oczywiście, cenę, miejscami od pierwszego rzędu krzeseł aż do paradyzu.
Podobno kilku z nich dorobiło się na tym „interesie“ grubego majątku — i kamienic w Warszawie.
Ale najczęściej posłaniec załatwiał korespondencję — miłosną.
On czekał na odpowiedź, a nieszczęsny romantyk, ukryty za jakim przymurkiem, albo w pobliskiej bramie, czekał na posłańca.
I z pewnością ów wysłannik po dwudziestu pięciu dziennych kursach nie miał takiego bicia serca, jakiego dostawał zakochany w ciągu piętnastu minut czekania na liściki, które się kolekcjonowało z pietyzmem i pielęgnowało jak relikwje.
Aż tam kiedyś, w jakiś jasny ranek,
Ktoś ci serce weźmie jak w pętlicę,
Biała raczka uniesie firanek —
I liściki fruną — na ulice.
Gdzieś na wietrze, liściki, latacie,
A któż zgadnie, gdzie kres wasz i meta?...
Miałeś rację, posłańcze sensacie,
Że: „Kobieta to, panie... kobieta...“