Strona:PL Artur Oppman - Pieśń o Rynku i Zaułkach.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

Łyknął duszkiem sześć blaszek, a po każdej chuchnął,
Zażądał czarnej kawy: «tylko żeby świeżej»,
Potem stolik i krzesło uważnie odmuchnął,
Jak dandys, który nie chce poplamić odzieży.

Siadł, wsparł głowę na dłoni, i jakgdyby prerja
Roztoczyła się przed nim pełna palm i kwiatów:
Opętanie poezją, młodość, cyganerja
I skrzydła archanielskie do przelotu światów.

Jak niegdyś Napoleon, gdy na piramidy
Patrzył, czterdziestu wieków obudzając echa,
Tak on górne poddasza wywołuje zwidy
I do dawnych przyjaciół tkliwie się uśmiecha.

Dziekoński, Lenartowicz, Wolski, Norwid boski,
Przemienione w anioły uliczne dziewczyny,
Rozdygotany kaszlem Ignaś Komorowski,
I płacząca jesienią melodja «Kaliny».

«Jeszcze sześć takich samych — i arak do kawy!
Płacę! jam dziś bogaty! Róziu! daj całuska!»
Ktoś zagwizdał sztajerka, ktoś ciężko spadł z ławy,
A deszcz leje jak z cebra i po rynnach pluska.

Wypił, przetarł oburącz rozespane oczy,
Splunął w mroczny kąt szynku, gdzie dumał samotnie,
Namyśla się, rozważa, i ku drzwiom się toczy,
I w strugach deszczu znika, jakby bezpowrotnie.