Rzucanych losem na obce brzegi,
Niesionych burzą, jak liście z drzewa,
Znałyż ich, znały sybirskie śniegi,
Konstantynopol, Paryż, Genewa!
Tam wzrok wygnańców rwał się do góry,
Zali z ojczyzny nie lecą gońce:
Zerwał kajdany ptak białopióry
I ponad Polską błysnęło słońce!
Zawsze pan Jacek był kawalerem:
Żona? dzieciaki? djabli to po tem!
Dobrze mu było z siwym ogierem,
Z szablą ułańską, z białym namiotem!
Dumne Węgierki, ogniste Włoszki
Rotmistrz Cholewa badał ciekawie:
Tu kochał troszki i tutaj troszki,
Ale naprawdę — to raz: w Warszawie!
Anielskież serce biło w jej łonie!
Cudnaż to była mieszczańska dziewa!
Tak, jak przed świętą w złotej koronie
Korzył się przed nią rotmistrz Cholewa.
Z rozciętem pletnią kozacką czołem
W sybirskich śniegach w grób ją złożono —
I jest dziś w górze białym aniołem,
Co się za Polskę modli skrwawioną!