w odbiciu ukazały się dwa lądy w formie półksiężyców, okolica plamista i wielka ilość wysp.
O godzinie siódmej rano znajdowali się już tylko w odległości piędziesięciu mil od Jowisza, a ogromna jego kula zajmowała teraz połowę horyzontu.
Zaczęli robić przygotowania, niedługo bowiem mieli wylądować, ubrali się stosownie, nabili broń, opatrzyli baterye statku. Zapasy elektryczności repulsyjnej zaledwie były napoczęte; wogóle nie zbywało im na niczem. Barometr posunął się o 29, co było dowodem, że nie utracili wiele powietrza pomimo dość częstego otwierania klapy przysionka. Ciśnienie, jakie dawało się uczuwać, nie było większe, niż dające się uczuwać na wysokości kilku stóp; poczęści lekkie rozrzedzenie powietrza spowodowane było tem, że wznosząc się od ziemi, nie dość prędko zamknęli okno.
Wypadało im zapuścić statek w okolicy, gdzie widniał wschód słońca. Wierzchołki wysokich gór lśniły się niby złote kaski w jasnych wschodu promieniach.
Nagle statek zatrzymał się; podróżni zrozumieli, że znajdują się już w pasie atmosfery planety; słońce i gwiazdy przybierały odmienną barwę.
Zapewne Krzysztof Kolumb, gdy po raz pierwszy ujrzał z swej fregaty Santa Maria wybrzeża upragnione Ameryki, nie mógł poczuć większej radości i zachwytu, niż ci trzej odważni podróżnicy, których śmiałe zamiary doprowadziły do pożądanego celu: stworzenia nowych ziem mieszkalnych dla wzrastającej ludności XXI wieku.
Na początku tej książki zaznajomiliśmy czytelników z pierwszemi zdarzeniami po wylądowaniu podróżnych.