przebijające się przez gałęzie światło dzienne dawało jakby o zmroku, możność oryentowania się wśród drogi.
Mnóstwo ptaków o szarem upierzeniu, przebudzone nagle, wydawały dziwne głosy przypominające syczenie gadów; głowy ich też i szyje podobne były do jaszczurczych; należało się też domyślać, że i te równie, jak brodzące, spotkane nad wodą, miały dzioby zbrojne w zęby, kto wie nawet czy nie jadowite.
— Jedynemi tworami wyższego ustroju, które tu spotkaliśmy, — rzekł Ayrault — są kwiaty i robaczki świecące; większa część ptaków, zwierząt i płazów jest wstrętną.
Postępując dalej, widzieli ślady krwi, która już zwabiła tysiące wężów i ptaków drapieżnych; wszystko to uciekało za ich zbliżeniem.
— Nie mogę pojąć — rzekł doktór, — co mogło właściwie zmusić do ucieczki tego potwora, widocznem bowiem było, że przybył nad brzeg wody wcale nie spragniony, do wody nie schylił się nawet, a natomiast wyglądał jak gdyby węszył nieprzyjaciela. Taki olbrzym, przed którym wszystko drży i ucieka, musiał się zlęknąć chyba jakiego wybuchu albo trzęsienia ziemi.
— Okolica jest zupełnie płaską w tem miejscu, wybuch tedy jest niepodobieństwem, — odparł Ayrault.
— A zresztą po wczorajszym wybuchu wulkany nawet nie posiadają obecnie dość pary, aby wytworzyć nowy — dorzucił Bearwarden.
Krwawe ślady, coraz świeższe i obfitsze, zapowiadały bliskość upolowanego zwierza, nagle zwróciły się na prawo, zmierzając znów ku wodzie. Cokolwiek dalej, nowy zwrót, a dalej jeszcze, ziemia zupełnie ogołocona z roślinności, zbita, skopana, powyrywana miejscami
Strona:PL Astor - Podróż na Jowisza.djvu/128
Ta strona została skorygowana.