złodziejskiéj wyprawy. Oglądał się w około, czy go kto nie widzi, ale ciemność wieczoru i bezludna ulica zabezpieczały go z téj strony. Nie chciał znów zrażać sobie Kłyka z obawy, by ten kiedykolwiek schwytany przez policję, nie przysłużył mu się denuncjacyjką. Na szczęście spostrzegł w zaułku ulicy małą kawiarnię, zaproponował więc dawnemu koledze, czyby nie wstąpili na szklaneczkę ponczyku. Kłyk na takie szumne zaproszenie, aż splunął z uciechy i rzekł:
— Dobrzeby to było — ale cóż, kiedy mam tu wartę w ulicy.
— Jakto? — zapytał Kudłacz, oglądając się z obawą.
— Nie bój się, nie o chatrakach mówię, tylko o sobie. Mam tu czekać na jednego z moich kundmanów.
— Cóż ty masz za kundmanów?
— Takich, co mi zarabiać dają. E! pal djabli i księdza — pójdę. Stracę, to stracę — i tak wiele nie daje. Chodźmy.
Weszli do kawiarni.
— Daj no, pani, dwie szklaneczki ponczyku — rzekł Kudłacz, sadowiąc się za stołem obok Kłyka.
Kawiarka poczęła rozdmuchiwać ogień przygasły na kominku, a tymczasem Wiktor macał Kłyka pytaniami.
— Cóż to za ksiądz, coś czekał na niego?
Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.