— E, jeden tam taki, com u niego służył dawniéj.
— Ksiądz Modest — mruknął Wiktor.
— A ty zkąd wiesz o tém? zapytał go Kłyk zdziwiony.
Wiktor uśmiechnął się z zadowolenia, że podszedł starego andrusa, pociągnął spory łyk ponczu i wymownym gestem zachęcił towarzysza do picia, na co ten nie dał się długo prosić.
— I cóż masz za robotę? — badał go daléj.
— To mój sekret.
— Myślisz, że nie wiem? mówił Kudłacz, któremu jak przez sen przypomniała się rozmowa Kłyka z dewotką w szynku na Kazimierzu.
— A żebyś ty tak spuchł, jeżeli wiesz — chyba że ci Kundusia powiedziała. Oj, zmłóciłbym ją po żebrach, ażby ruski miesiąc popamiętała! Ale to być nie może — ćmisz mnie tylko i zawracasz głowę; Kundusia nie taka głupia, żeby wypaplała.
— No, o co, że wiem?
— O co chcesz, choćby o dziesięć szklanek ponczyku.
— Zgoda — idzie! — i podał mu rękę.
— No? — zapytał Kłyk.
— Idzie o Flawjusza i dziewczynę.
Kłyk zerwał się z miejsca z podziwu i wytrzeszczył głupio oczy.
Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.