na wielkim obrazie w złotych bogatych ramach. Był to portret hrabiny Saby, dobrego pendzla i wybornie trafiony. Kudłacz wytrzeszczył oczy, twarz jego wyrażała przerażenie i zdziwienie zarazem, a usta wyszeptały cicho, bezprzytomnie:
— Katarzyna!
Portret dziwną opanował go siłą. Z okiem wlepionem w obraz, złodziej zapomniał o celu, który go tu sprowadził, zapomniał o swoich towarzyszach, o potrzebie ucieczki — zapatrzony jak w nadprzyrodzone zjawisko jakie, stał nieruchomy i milczący.
Dopiero łoskot upadającego ciała, głosy Seweryna i lokaja, mocowania się ich z leżącym na ziemi Rudym, oprzytomniły Kudłacza i zbudziły jakby ze snu. Zbliżył się ku dzwiom uchylonym, spojrzał do salonu i z przestrachem ujrzał, że odwrót ma odcięty, gdyż we dzwiach prowadzących do ziemi zgromadzało się już więcej służby. Obejrzał się po buduarze szukając drugiego wyjścia, ale nie znalazł. Przestrach jego zwiększył się jeszcze, gdy poznał w Sewerynie tego samego, którego zeszłej nocy okradł. To go tylko ratowało, że nikomu z tych co otaczali Rudego, nie przyszło na myśl zajrzeć do innych pokojów; wszyscy bowiem byli przekonania, że oprócz Rudego, reszta złoczyńców ujść zdołała. Do czasu więc, Kudłacz czuł się bezpiecznym
Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.