— Tak mnie nazywano, nim przywdziałem tę suknię.
— Więc przypominasz mnie sobie?
— Znałem cię, ale nie takim jakim dziś jesteś.
— Mniejsza o to. Nie słuchasz mnie spowiedzi. Powiedz mi tylko, czy siostra moja żyje?
— Umarła.
— Umarła więc — domyślałem się tego, bo inaczéj byłaby mnie odszukała. Ona mnie tak kochała, a ja łajdak nie wart byłem jéj miłości.
Mówił to drżącym nieco głosem.
— Ale i ty — ciągnął daléj — nie byłeś wart téj miłości, jaką miała dla ciebie. Czy byłeś przy jéj zgonie?
— Byłem — odpowiedział ksiądz z cicha.
— I potém wstąpiłeś do seminarjum. Rozumiem. — Jabym także nie inaczéj postąpił na twojem miejscu. Biedna kobieta. Dwóch nas tylko kochała i z obydwóch nie miała pociechy. Ten łotr Flawjusz może byłby jéj lepszy los zapewnił.
— Nie odgrzebujmy starych boleści — rzekł ksiądz, dla którego cała ta rozmowa była niemiłą.
— Masz słuszność. To człowieka niepotrzebnie rozmiękcza. A ja dziś chcę być twardym jak skała. Gdzie jest pani hrabina?
Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.