Z PSEM
We dwu przyjacielu, przez las,
po jasnych pętlach dróg,
poprzez polany biegnące napłask,
we dwu przyjacielu, we dwu.
Masz twarz obrosłą, masz twarz jak ogień
jeleni natchnionych przez grom.
Pędzą przed nami zdumione drogi
z obłoków, z liści, z wszystkich stron.
Las to także jest dno
pod powierzchnią zamkniętą wiatru.
Bije burz magnetycznych batóg,
gdy w muzykę płyniemy i światło
jak dziecinny, grający bąk.
Gdzie ta droga przystaje? — powiedz.
Rwą drewniane koniki w śmierć,
biją mokre po deszczu ramiona świerkowe
w twoją wzniesioną jak trawa sierść,
w moją płonącą gwiazdami głowę
i w nasz nieludzki rytm jak wiersz.
We dwu przyjacielu, we dwu
w uroczysku brzęczących godzin
wytropimy zielony cud
drugich narodzin.
Przez ten płomień roztartych mchów,
poprzez kiście drgających nut
kwitnie zwierząt rogaty oset.
Coraz dalej przyjacielu, we dwu
zatrzymamy na krawędzi snu
drętwiejące nogi bose.
Powrócimy przyjacielu, we dwu
zamyśleni tak głęboko w smutek tamtych nut —
w ten najwyższy z zielonych tonów,
że spóźnimy się o wszystkie pory roku
na zmącony życia wodopój
jak na wieczerzę do domu.