U NIEBIOS ROZKWITAJĄCYCH
Młody dąb jak woda wgórę
tryska. Ptaków jasne koła.
Dotykalna dłoń anioła
dzieli chmurę.
ziemię jeszcze raz obejmie,
czas jak obraz z nieba zdejmie
Dzbany mleka — ciała żywe
jakże krzepko łączy w owoc
strop wysoki ponad głową,
chóry lasów tkliwe.
oczy z ognia i rozumne
i jak pług — dzieląca ręka;
W blasku cały postawiony
nim rozróżnisz blask wszechrzeczy
z mdłego ciała cię uleczy
nienawistny, przesądzony.
słup żelaza — to nie znaczy
przejść jak po szkle — po rozpaczy,
ale dom unosić wgórę —
mrówczy dom i ludzki kościół,
nazwać wreszcie czas miłością,
dosiąść chmurę.
kiedy trud największy wzniesiesz,
gdy choć jedno drzewo w lesie
Jakąż w ptaków czas na gody
szatę włożyć? może z gwiazdy?
jakiż uśmiech a przyjazny?
czapkę chyba z drzew i wody?
u tych niebios pełnych liści,
u tych świateł — w nienawiści
A my tacy we krwi cali,
wciąż bez wstydu — boskie dzieci.
O! niech anioł nie uleci
nimśmy jeszcze tacy mali.