by się jej. Był to olbrzymi posąg, spadły gdzieś z wyżyn jakiejś greckiej świątyni; wspaniały na odległość ale gruby z bliska. Bądź co bądź, piorunująca jej uroda musiała budzić niedołężnych, głos jej czarować głuchych, spojrzenie jej musiało ożywiać żądzą martwe szkielety; toteż Emil porównywał ją do jakiejś tragedji Szekspira, cudownego arabesku gdzie radość życia wyje, gdzie miłość ma coś dzikiego, gdzie czarodziejstwo wdzięku i płomień szczęścia następują po krwawych wybuchach gniewu; potwór który umie kąsać i pieścić, śmiać się jak szatan, płakać jak anioł, dawać w jednym uścisku wszystkie pokusy kobiece, wyjąwszy westchnień melancholji i czarownych skromności dziewiczych; potem, w jednej chwili, wyć, rozdzierać sobie łono, łamać swoją namiętność, swego kochanka i wreszcie niszczyć samą siebie jak czyni zbuntowany lud. Ubrana w czerwoną aksamitną suknię, deptała niedbale nogą parę kwiatów opadłych już z głowy jej towarzyszek, i wzgardliwą ręką podawała srebrną tacę. Dumna ze swej piękności, dumna może ze swego zepsucia, ukazywała białe ramię odcinające się żywo na aksamicie. Była tam niby królowa rozkoszy, niby obraz ludzkiej radości życia, tej radości która trwoni skarby nagromadzone przez trzy pokolenia, które śmieje się na trupach, drwi sobie z przodków, połyka perły i trony, przemienia młodzieńców w starców a często starców w młodzieńców; tej radości dozwolonej jedynie olbrzymom zmęczonym władzą, doświadczonym myślą, lub tym dla których wojna stała się niby zabawką.
Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.