uderzyłem się w czoło, powiadając sobie jak Andrzej Chénier[1]: „Jest tutaj coś”. Czułem w sobie, tak mi się zdawało, jakąś myśl do wyrażenia, system do zbudowania, wiedzę do wyjaśnienia. O, mój drogi Emilu, dziś, kiedy mam zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy jestem pewny że umrę nieznany, nigdy nie posiadłszy kobiety o której posiadaniu marzyłem, pozwól mi opowiedzieć sobie moje szaleństwa! Czy nie braliśmy wszyscy, mniej albo więcej, naszych pragnień za rzeczywistość? Och! nie chciałbym za przyjaciela młodego człowieka, który w marzeniach swoich nie splatał sobie wieńców, nie budował sobie jakiegoś piedestału lub nie roił tkliwych kochanek. Ja bywałem często generałem, cesarzem; byłem Byronem, i znów niczem. To igrałem na szczycie spraw ludzkich, to znów spostrzegałem że trzeba mi dopiero przebyć wszystkie góry, wszystkie trudności. Ta olbrzymia miłość własna kipiąca we mnie, ta wspaniała wiara w los, która może przeradza się w genjusz, o ile człowiek nie da sobie oskubać duszy przy zetknięciu z życiem tak łatwo jak baran zostawia wełnę na cierniach przez które się przedziera, — wszystko to ocaliło mnie. Chciałem się okryć sławą i pracować w zaciszu dla kochanki którą spodziewałem się mieć kiedyś. Wszystkie kobiety streszczały się w jednej; a tę kobietę zdawało mi się że spotkam w pierwszej
- ↑ Andrzej Chénier, wielki poeta, stracony młodo podczas Rewolucji, idąc na gilotynę uderzył się w czoło i wyrzekł te słowa: „A przecież było tu coś”... (Przyp. tłóm.)