Patrzałem na nią chwilę, śląc jej całą ową miłość której się wyparłem. Ona stała, rzucając mi swój banalny uśmiech, ów wstrętny uśmiech marmurowego posągu, wyrażający jakgdyby miłość, ale zimny. Czy zrozumiesz, mój drogi, wszystkie męczarnie jakie mnie szarpały gdy wracałem do domu w śnieg i w deszcz, idąc milę po gołoledzi, straciwszy wszystko? Och! wiedzieć że ona nawet nie pomyśli o mej nędzy i sądzi, że jestem, jak ona, bogaty, że kołyszę się miękko w powozie! Ileż ruin i zawodów! Nie chodziło już o pieniądze, ale o wszystkie skarby mej duszy. Szedłem na oślep, rozbierając w duchu ostatnie słowa tej dziwnej rozmowy, gubiąc się w komentarzach tak, że w końcu wątpiłem o potocznej wartości słów i myśli! I wciąż kochałem, kochałem tę zimną kobietę której serce trzeba było zdobywać ciągle i która, wciąż mażąc wczorajsze obietnice, jawiła się nazajutrz jak nowa kochanka. Kiedy skręcałem pod bramami Instytutu, chwyciła mnie gorączka. Przypomniałem sobie wówczas, że jestem naczczo. Nie miałem ani szeląga. Na domiar nieszczęścia, deszcz wykoszlawił mi kapelusz. Jak teraz zjawić się w domu wykwintej kobiety, jak się pokazać w salonie bez przyzwoitego kapelusza! Dzięki nadzwyczajnym wysiłkom, przeklinając głupią i niedorzeczną modę która każe wystawiać na pokaz kapelusz obnosząc go w ręku, zdołałem utrzymać dotąd moje nakrycie głowy bodaj w możliwym stanie. Nie był ani bezczelnie nowy ani beznadziejnie stary; ani wytarty ani zbyt lśniący; ot, mógł uchodzić za kapelusz dbającego o siebie
Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.