— Zdrowie nieboszczyka wuja, majora O’Flaharty! To mi człowiek!
— Zostanie parem Francji.
— Ba! co to jest par Francji od Lipca! rzekł sceptyk.
— Czy będziesz miał lożę w Operze?
— Mam nadzieję że sprawisz nam tęgą bibę? rzekł Bixiou.
— Taki człowiek jak Rafael zna swoje obowiązki, odparł Emil.
Okrzyki rozbawionego zgromadzenia rozlegały się w uszach Walentyna, ale nie rozróżniał ani jednego słowa; myślał o mechanicznem i wyzutem z pragnień istnieniu bretońskiego chłopa, obarczonego dziećmi, orzącego rolę, żywiącego się gryką, zapijającego ją jabłecznikiem, wierzącego w Matkę Boską i w króla, przystępującego do komunji na Wielkanoc, tańczącego w niedzielę na murawie i nie rozumiejącego kazań wikarego. Widok jaki uderzył w tej chwili jego oczy, te złocone gzymsy, te kurtyzany, ta uczta, ten zbytek, ścisnęły go za gardło i pobudziły do kaszlu.
— Chcesz szparagów? zawołał doń bankier.
— Nie chcę niczego! odparł Rafael grzmiącym głosem.
— Brawo! odparł Taillefer. Rozumiesz majątek: to jest patent na impertynencję. Jesteś nasz! — Panowie, pijmy na cześć potęgi złota. Pan de Valentin, stawszy się sześciokrotnym miljonerem, przychodzi do władzy. Jest królem, może wszystko, jest ponad wszystkiem, jak wszyscy bogacze. Odtąd, dla niego,
Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.