Owładnięty jakąś gorączką, Rafael trzymał ręce Pauliny i całował je tak gorąco, tak chciwie, że pocałunki jego były jakgdyby spazmem konwulsji. Paulina oswobodziła ręce, zarzuciła je na ramiona Rafaela i pochwyciła go; objęli się, ściskali i tulili z owym świętym i rozkosznym żarem, wolnym od wszelkiej ubocznej myśli, jakim przesycony jest jeden pocałunek, ów pierwszy pocałunek którym dwie dusze obejmują się w posiadanie.
— Ach! wykrzyknęła Paulina opadając na krzesło, nie opuszczę cię już... Nie wiem, skąd mi się bierze tyle odwagi! dodała rumieniąc się.
— Odwagi, Paulino? Och! nie obawiaj się, to miłość, miłość prawdziwa, głęboka, wieczna jak moja, nieprawdaż?
— Och, mów, mów, mów! rzekła. Usta twoje były tak długo dla mnie nieme...
— Kochałaś mnie tedy?
— Och, Boże, czy cię kochałam! Ileż razy płakałam tu, o, sprzątając twój pokój, bolejąc nad twoją i moją nędzą. Byłabym się zaprzedała djabłu, aby ci osczędzić jednego zmartwienia! Dziś, mój Rafaelu — bo wszak ty jesteś mój — moja ta piękna głowa, moje to serce! och, tak! zwłaszcza twoje serce, wiekuiste bogactwo!... O czem ja mówiłam? podjęła po pauzie. Aha, już wiem: mam trzy, cztery, pięć miljonów, zdaje mi się. Gdybym była biedna, zależałoby mi może na tem aby nosić twoje nazwisko, aby się zwać twoją żoną; ale w tej chwili chciałabym ci poświęcić cały świat, chciałabym być jeszcze i zawsze
Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.