— Masz słuszność, niebo mówi przez twoje piękne usta. Daj mi je, niech je ucałuję, i umierajmy, rzekł Rafael.
— Umierajmy tedy, odparła śmiejąc się.
Około dziewiątej rano światło zaglądało przez szczeliny w żaluzjach; przygaszone muślinem firanek, pozwalało mimo to rozeznać bogate barwy dywanów i puszyste meble pokoju gdzie spoczywała para kochanków. Tu i ówdzie błyszczały złocenia. Promień słońca zamierał w miękkim edredonie, który w igraszkach miłości spadł na ziemię. Zawieszona na wielkiem lustrze suknia Pauliny rysowała się jak mgliste zjawisko. Maleńkie trzewiczki leżały zdala od łóżka. Słowik przysiadł na gzymsie za oknem; jego przeciągłe trele, szmer skrzydeł, które nagle rozwinął ulatując, obudziły Rafaela.
— Aby umrzeć, rzekł kończąc myśl rozpoczętą we śnie, trzeba aby mój organizm, ta machina z ciała i kości, ożywiona moją wolą i czyniąca ze mnie indywiduum ludzkie, przedstawiała jakieś namacalne uszkodzenie. Lekarze muszą znać objawy podcięcia żywotności, powiedzą mi czy jestem zdrów czy chory.
Popatrzył na śpiącą żonę, która obejmowała jego głowę, wyrażając tem we śnie tkliwą pieczołowitość serca. Wdzięcznie wyciągnięta jak dziecko, z twarzą zwróconą ku niemu, Paulina zdawała się patrzeć nań jeszcze, podając mu ładne usta rozchylone czystym i równym oddechem. Porcelanowe ząbki uwydatniały kolor jej świeżych warg, na których błądził uśmiech; cera była w tej chwili żywsza i bielsza niż w naj-
Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.